Wakacje w Macedonii – co warto zobaczyć

Wakacje w Macedonii – co warto zobaczyć

Czemu zawsze mamy ochotę na to, czego akurat nie możemy? Ja na przykład tak bardzo chciałabym gdzieś teraz pojechać. Gdziekolwiek. Ale najlepiej tam, gdzie będzie ciepło i kolorowo. Tak właśnie było w Grecji, w rejonie Macedonia, gdzie byłam w październiku zeszłego roku. Z tęsknoty za wyjazdami przeglądając i porządkując zdjęcia, przypomniałam sobie wszystkie obrazy, zapachy, dźwięki towarzyszące mi w tym pięknym miejscu. Postanowiłam stworzyć wpis, w którym pokażę Wam, co można robić w tym rejonie Grecji. Może nie teraz, ale mam nadzieję, za kilka tygodni, miesięcy. Zapraszam!


Do Grecji wybraliśmy się na tydzień. Macedonia to kraina historyczna w Grecji, podzielona jest na trzy regiony administracyjne. Ten, w którym byliśmy to właściwie Macedonia-Tracja. W tamtym momencie potrzebowałam ciszy i spokoju, nie chciałam znaleźć się w zatłoczonym miejscu. Udało nam się znaleźć samodzielny domek przy plaży (przy domu właścicieli posesji, którzy przyjeżdżali tam na weekendy) pod Salonikami w małej miejscowości Epanomi. To było miejsce idealne. Pusta plaża (pewnie z racji tego, że było już po sezonie), szum morza, który słychać było z domku, ciepła woda zagrzana przez całe lato, znikoma liczba turystów. Właściciel domku udostępnił nam też samochód, dzięki czemu mogliśmy się swobodnie poruszać, bo jednak tydzień wyłącznego leżakowania na plaży to by było dla mnie za mało. Wciąż wspominam, jak cudownie było po przebudzeniu słyszeć delikatny szum fal i w samej pidżamie wyjść ze śniadaniem i kawą na plażę. Cudowne uczucie wolności. Przede mną delikatnie pluskające morze i góra Olimp w oddali, wokół pusta plaża, ani żywej duszy, czasem tylko podchodził zabłąkany kociak wyżebrać coś do jedzenia, za mną dojrzała późno letnia zieleń i wciąż kwitnące krzewy. I domek z wszystkimi potrzebnymi rzeczami w odległości może dziesięciu metrów. Czy może być lepsze miejsce na odpoczynek? Bardzo chciałabym tam wrócić!

Jedynym minusem tego miejsca było to, że było ono nieco na uboczu – wszędzie trzeba było dojeżdżać samochodem, także nie byłoby ono wygodne bez wynajętego samochodu. Po zrobieniu dużych zakupów mogliśmy się jednak zaszyć w nim, nie czując potrzeby wyjeżdżania gdziekolwiek. Przynajmniej przez dwa dni 😉 Później oczywiście zaczęło mnie już nosić i zaczęłam czuć głód zwiedzania i poznania choć trochę okolicy. 

W pierwszy wieczór po przyjeździe wybraliśmy się na kolację do okolicznego miasteczka. Restaurację wybraliśmy na chybił-trafił – po prostu wydawała nam się przytulna. Było już po sezonie i większość restauracji raczej świeciła pustka, ale nam to nie przeszkadzało. Jak weszliśmy, byliśmy jedynymi gośćmi. Urocza właścicielka nie mówiła po angielsku jednak na migi i za pomocą obrazkowego menu dogadaliśmy, się, że chcemy zamówić talerz ryb i owoców morza. Talerz był ogromny, a jedzenie pyszne. Trafiliśmy znakomicie! Największym zaskoczeniem okazał się…niski rachunek. Kolejny plus późnego sezonu i małych miejscowości.

Przy domku zauważyliśmy duży grill tak więc po zrobieniu dużych zakupów, pierwszy pełny dzień postanowiliśmy spędzić na plaży, po prostu leniuchując, kąpiąc się w morzu, czytając, opalając się, popijając greckie wino – no wszystko, co można robić na plaży. Było cudownie. Kiedy zgłodnieliśmy – rozpaliliśmy grilla i upiekliśmy trochę owoców morza, trochę pieczywa a na deser kasztany. Przez cały dzień towarzyszyły nam okoliczne koty, których, jak okazało się później, było tu całkiem sporo. Żeby zobaczyć zachód słońca nad morzem, wystarczyło zrobić te kilka kroków. A wieczorem można było owinąć się w koc – w końcu październikowe wieczory nie są już tak gorące – i również usiąść z winkiem na plaży, słuchając szumu fal i spoglądając na bardzo odległe światła zabudowań. Piękne zakończenie idealnego dnia. Tak spędziliśmy dwa dni.

Po tej idylli przyszedł czas, aby ruszyć w trasę. Oczywiście pierwszym punktem wycieczki były Saloniki, w których spędziliśmy cały dzień. Co tam zwiedzaliśmy – opisywałam już w poprzednim wpisie o Grecji – zapraszam tutaj. W skrócie – Saloniki zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie – nie było tam tak tłoczno i przez to denerwująco jak w Atenach a okazało się, że mają równie ciekawą i bogatą historię i kulturę, a właściwie mieszankę różnych kultur. Polecam! Na zdecydowanie więcej niż jeden dzień. Po takim intensywnym dniu znowu zdecydowaliśmy się na kolejny dzień spędzony na plaży.

A potem znowu wycieczka – tym razem wybraliśmy się na jeden z „palców” półwyspu Chaldikiki. Chaldikiki to półwysep słynący z ponoć najpiękniejszych plaż w Grecji, pięknych krajobrazów i dziewiczej przyrody. Ma kształt dłoni składającej się z trzech placów o nazwach Kasandra, Sithonia i Athos. Każdy z nich jest zupełnie inny od reszty. Pierwszy – Kassandra to modne i głośne kurorty, drugi — Sithonia jest o wiele spokojniejszy a bardziej górzysty i dziki. Trzeci z placów — Athos to republika monastyczna skupiająca dwadzieścia klasztorów oraz wioski, które od nich zależą. Mieszka w niej około 2000 mnichów ze wschodniej prawosławnej Grecji, Bułgarii, Rumunii, Rosji, Serbii i innych, którzy prowadzą życie w odosobnieniu. Miejsce zwane jest czasem „chrześcijańskim Tybetem”. Nad półwyspem wznosi się Góra Athos. Zwiedzanie klasztorów wymaga specjalnego pozwolenia, jednak do republiki Athos nie mają wstępu kobiety! Jak myślicie, który z palców wybraliśmy?

Już jadąc na półwysep Sithonia, wiedzieliśmy, że czeka nas wspaniały dzień. Region, w którym mieszkaliśmy jest typowo rolniczy. Dookoła nas zachwycały rozległe pola właśnie zbieranej bawełny, gaje oliwne oraz plantacje winogron. Im bliżej celu – tym robiło się bardziej górzyście oraz – fioletowo. Właśnie rozpoczął się sezon kwitnienia wrzosów. Wzgórza upstrzone białymi skałami, kępami wysokich wrzosów i kolorowych uli były zachwycające! Wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Sam półwysep jest również niezwykle malowniczy – po drodze do pierwszej miejscowości zatrzymywaliśmy się kilka razy przy chyba specjalnie w tym celu przygotowanych zatoczkach z punktami widokowymi i miejscami na odpoczynek i posiłek. Niektóre znajdowały się na stromych zboczach, skąd można było podziwiać całą zatokę, inne były blisko urokliwych, małych i całkiem pustych plaż ukrytych wśród wysokich skarp. Nie dziwię się wcale, że jest to jeden z najpopularniejszych rejonów w Grecji, choć o tej porze roku zupełnie tego nie było widać.

Skierowaliśmy się w środek półwyspu do małej, położonej na zboczu góry miejscowości o nazwie Parthenonas. Ta cicha i spokojna wioska słynie z tradycyjnych kamiennych domów i wygląda, jakby czas się w niej zatrzymał. To dosłownie kilka krzyżujących się ze sobą ospałych uliczek, na których spotkać można jedynie rozleniwione koty, pnących się pomiędzy urokliwymi kamiennymi budynkami z kolorowymi okiennicami. Wokół nich – dzika zieleń i skały. Poniżej – sady oliwne i niesamowity widok na morze.

Była akurat pora lunchu więc postanowiliśmy się zatrzymać w jednej z chyba dwóch otwartych tawern. Tawerna ta połączona była z małym sklepikiem z lokalnymi wyrobami i to by było na tyle, jeśli chodzi o sklepy tutaj. Przed budynkiem na trawie pomiędzy drzewami rozłożonych było kilka stolików z malowniczym widokiem. Jedno z drzew było imponujących rozmiarów – okazało się, że było to 1000-letnie drzewo oliwne! Miejsce niesamowite, aczkolwiek już po chwili musieliśmy się niestety schować do środka, ponieważ wokół wprost roiło się od os! Ale to nic nie szkodzi, bo wciąż miejsce było magiczne. Jak chyba wszędzie w Grecji, już po chwili dołączyły do nas okoliczne koty, domagając się pieszczot a jeszcze bardziej poczęstunku. Niewiele jednak z naszych talerzy je zainteresowało, bo oprócz tradycyjnych souvlaków z kurczaka zamówiliśmy jedynie smażone warzywa (smażone na głębokim tłuszczu cukinie, bakłażany i papryki to popularna grecka przystawka).

Po posiłku udaliśmy się na spacer po miejscowości, która nas zachwyciła swoistym klimatem. Historia osadnictwa w tym miejscu sięga aż 10 wieku p.n.e., ale wioska, którą możemy zwiedzać dzisiaj to pozostałości po osadzie stopniowo opuszczanej przez mieszkańców w innej rejony półwyspu w poszukiwaniu pracy. Piękne kamienne domy w tym mieście duchów zostały jakiś czas później na nowo odkryte i wykupywane w celu otwierania pensjonatów, tawern, a nawet jednego muzeum, które wyglądało dość obiecująco, ale niestety było zamknięte. Po spacerze udaliśmy się w dalszą drogę, nie mogąc się nacieszyć pięknymi widokami po drodze.

Neos Marmaras jest miejscowością nadmorską położoną w środkowej części półwyspu. Dużo bardziej turystyczna, z mnogością restauracji i hoteli. Wciąż jednak nie tak bardzo zatłoczona i całkiem przyjemna do pieszego zwiedzania. Centrum ciągnie się wzdłuż wybrzeża, knajpki zachęcają wystawionymi do słońca stolikami z widokiem na morze i mały port. Jeśli ktoś szuka miejsca bardziej energetycznego ze sklepami i knajpkami, to miejsce będzie dla niego. Ja chyba wole miejsca trochę bardziej dzikie, ale z duszą.

Ostatnim miejscem, do którego udaliśmy się tego dnia była wioska portowa Ormos Panagias. Słynie ona z całodziennych rejsów w stronę góry Athos. Po drodze podobno można zobaczyć delfiny a na pewno rozkoszować się niesamowitym widokiem niedostępnym monastyrów rozlokowanych na wysokich klifach. My byliśmy tam o wiele za późno, aby wybrać się na rejs, wciąż jednak mogliśmy sobie pozwolić na spacer po tej uroczej miejscowości. Jeśli miałabym ją porównać do dwóch poprzednich – wylądowałaby ona gdzieś pośrodku – z pewnością nie jest to tak tajemnicze i historyczne miejsce jak Parthenonas, nie jest jednak aż tak popularna i duża jak Neos Marmaras. Posiada długą i spokojną plażę – pod koniec dnia nie było tam nikogo. Nie ma tu dużych hoteli, jedynie małe pensjonaty, ale dzięki temu miejsce to zachowało swój autentyczny urok. Po całym dniu spacerowania z rozkoszą spędziliśmy parę chwil na plaży. Mimo że nie mieliśmy ze sobą nawet ręcznika, miło było zamoczyć nogi w ciepłym morzu i poddać się sielankowej atmosferze.

Przeglądając okoliczne atrakcje, natrafiłam na informacje o miejscowości położonej w niezbyt odległych górach o nazwie Arnaia. Tam też wybraliśmy się kolejnego dnia. I znowu zachwyciły nas widoki po drodze. Kiedy zbliżaliśmy się w rejon górski, tu i ówdzie zaczęły się pojawiać w kępy wrzosów, które już po kilku chwilach zamieniły się w całe fioletowe pagórki i tylko gdzieniegdzie pomiędzy nimi przezierały kolorowe ule. Widok niesamowity. Postanowiliśmy się zatrzymać na chwilę i tego doświadczyć na żywo, a nie przez szybę samochodu. Już po chwili w nasze nozdrza uderzył ostry zapach wrzosu a do uszu doleciał dźwięk mnóstwa bzyczących pszczół. Nie czuliśmy się zbyt pewnie więc zrobiliśmy tylko kilak zdjęć, rozejrzeliśmy się po okolicy i schowaliśmy się z powrotem do samochodu. Ruszyliśmy dalej.

Arnaia okazała się małym miasteczkiem położonym na górze Holomontas na wysokości 600 metrów z tradycyjną, kamienną zabudową. Od razu widać, że ktoś dba o to, aby miasteczko utrzymało swój tradycyjny charakter. Kamienne budynki i wąskie uliczki są zadbane, jest to pozostałość po charakterystycznej tradycyjnej architekturze macedońskiej. Na prawie co drugim budynku można znaleźć tabliczkę z jego opisem. Spacerując, można się w ten sposób co nieco dowiedzieć o historii tego miejsca i jego mieszkańców. Przyzwyczajona byłam do innego typu tradycyjnej, greckiej zabudowy (wiecie, kamienne białe domy z niebieskimi okiennicami) więc to miasteczko było dla mnie sporym zaskoczeniem.

Uderzyły mnie kolory – sporo tu było czerwieni, żółci, niebieski również się pojawiał, jak i materiały – szarego i brązowego kamienia oraz drewnianych wykończeń. Pomiędzy sklepikami, budynkami mieszkalnymi i usługowymi gdzieniegdzie pojawiały się tradycyjne kościoły z architekturą kojarzącą się bardzo ze wschodnimi, bogato zdobionymi cerkwiami. Na nich kolorów było jeszcze więcej, a dekoracje bogatsze. Niektóre z budynków były naprawdę stare, na co ich wygląd nie wskazywał, inne o wiele młodsze, jak wynikało z tabliczek, wyglądały, jakby miały się zaraz zawalić. A wokół nich pełno zieleni, pnączy i kwiatów. Kamienne uliczką raz pną się pod górę, raz schodzą w dół, co tym bardziej dodaje uroku temu miejscu.

Na lekki lunch usiedliśmy w ulokowanej na małym rynku pośrodku miasteczka knajpce. Do napojów dostaliśmy „przekąskę dnia” – czyli talerz z serami, wędlinami, pieczywem i owocami. Siedząc, obserwowaliśmy mieszkańców miasteczka, którzy również wpadli na szybką kawę i przekąskę (i którzy obserwowali z kolei nas) oraz kilku przechadzających się turystów. Choć miejsce to jest naprawdę wyjątkowe, również nie jest zbyt zatłoczone i z pewnością spodoba się osobom, które nie lubią tłumów. Idealne miejsce na romantyczny wypad we dwoje 😉

Wracając do naszego domku, wstąpiliśmy do lokalnej atrakcji, o której opowiadał właściciel. Były tu średniowieczne ruiny zamku – młyna (?). Aż trudno w to uwierzyć, bo znajdowały się tak po prostu porzucone gdzieś pomiędzy niezagospodarowanymi działkami obrośniętymi chaszczami. Myślałam, że to może tylko jakaś legenda, ale szukając czegoś o tym w internecie, rzeczywiście trafiłam na takie informacje.

Ruiny okazały się zupełnie otwarte a wysiadając z samochodu, powitały mnie trzy szczeniaki, które chyba tam mieszkały. Z jednej strony było to urocze, jak bardzo cieszyły się naszą obecnością, z drugiej było mi bardzo przykro, że są same, że nie wiadomo, czy ktoś się nimi opiekuje. Raczej nie były głodne, bo dość mocno pachniało od nich rybą. Mam nadzieję, że jednak do kogoś należały (w pobliżu były domy) i tylko po prostu hasają sobie po okolicy niepilnowane. W ogóle w Grecji jest sporo bezpańskich kotów i psów, które zawsze szukają kontaktu z turystami i domagają się jedzenia. Jest to przykre, że jest ich tak dużo, i choć z pewnością mają łatwiejsze warunki do przetrwania niż w Polsce, wciąż nie są przecież samodzielne, zwłaszcza psy.

A wracając do średniowiecznego młyna, okazał się on całkiem sporym kompleksem, część zachowała się w nie najgorszym, zważywszy na okoliczności, stanie – nie tylko w formie ruin ścian, ale pełnych pomieszczeń ze stropami. Ciekawe, że takie coś po prostu sobie stoi i nic się z tym nie dzieje- w sensie nie wyglądało, jakby ktoś się tym opiekował, ale te z nie wyglądało, jakby ktoś to w jakiś sposób dewastował.

Po powrocie postanowiliśmy ostatni raz skorzystać z kąpieli w morzu. Ten wieczór był naprawdę piękny, widoczność była bardzo dobra i na koniec naszego wyjazdu mogliśmy zakosztować kąpieli w morzu w zachodzącym słońcu z widokiem na górujący nad zatoką majestatyczny Olimp. Coś wspaniałego.

Ten wyjazd był jednym z najbardziej udanych. Udało mi się odpocząć – fizycznie i psychicznie, pokontemplować na plaży, ale też sporo pozwiedzać. Dokładnie tak jak lubię. Mam nadzieję, że za jakiś czas, kiedy skończy się ta ciężka dla wszystkich sytuacja, znowu będziemy mogli swobodnie się poruszać i udać się na wymarzone wakacje. Jeśli szukacie miejsca z pięknymi plażami z widokami na klify i niesamowitą zieleń, ale też miejsca z wieloma okolicznymi a chyba nie tak znanymi atrakcjami, polecam Wam ten rejon, a szczególnie w październiku, kiedy woda jest ciepła, turystów brak a miejsce to zamienia się w liliowy raj.

Inne wpisy wyjazdowe:

5 wypowiedzi na temat “Wakacje w Macedonii – co warto zobaczyć

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.